I co dalej…

Chwilę temu wrzuciłem stary post. To generalnie są stare posty, w formie szkiców trzymane na serwerach Bóg wie gdzie. I tych szkiców jest jeszcze kilkadziesiąt, co nie oznacza że nastąpi teraz festiwal cyfrowej nekrologii. Ten cyfrowy notatnik, niby nieco bardziej niż papierowy, bo font świecony na ekranie sprawia że wygląda od razu bardziej.

I co dalej, poza tym że Woycek mnie znów zaskoczył i w lutym zagra koncert Zza Siódmej Góry, w stolicy. I co dalej? Z pisaniem postów, z tym miejscem. Przecież to notes jest. Ani wiekopomnej treści, ani poważnych tematów. Patchwork taki. Sam zapomniałem o nim na kilka lat.

Wyłonił się z zapomnienia przez przypadek, przy okazji aktualizacji miejsc którymi się opiekuję. Nie ma przypadków? Ano nie ma, od dawna wszelkie media społecznościowe drażnią mnie, żadna nowość to ani oryginalność. Korzystać z nich powinienem w zasadzie dla kontaktu z ludźmi i dla kalendarza wydarzeń. Tylko tyle i aż tyle.

Fejsiki czy inne zmęczyły mnie nawet nie wszechobecnością głupoty, co raczej nadmiarem wszelakim. Czytnik RSS nadal zapełniony po brzeg (wirtualnie, bo realnie to mnie przepełnia). I myśl o notowaniu nieco publicznie cyklicznie przez łeb przelatywała.

Nowa wersja WP ułatwia nieco zadanie – jest pusta przestrzeń do zapisania. A blog to miejsce gdzie można wszystko znaleźć. Tylko po co? Szumu jest sporo wszędzie, czy warto jest szumieć?

Czyli kolejny raz napisałem o rzeczy oczywistej, pisanie dla zapisywanie, notowanie dla pamięci. W końcu to szumy, zlepy i ciągi…

Zagapiłem się

To było do przewidzenia. Zbieram się do wrzucenia nowego wpisu od dawna. Jak zwykle kończy się to kilkunastoma rozgrzebanymi. Ewentualnie kończy się to wiszącymi jak wyrzut sumienia zakładkami. Bo przecież jak wrzucę do Evernote to zapomnę. Jakby i tak mi to nie uciekało… Cóż…

Pierwsza informacja która oderwała mnie od potoku codziennych spraw przyszła z Dwójki, za nagranej audycji. Jakoś tak się stało że od roku czy dwóch zdarza mi się pomyśleć o muzyce jaka towarzyszyła mi i wywierała wrażenie w latach dziewięćdziesiątych. Okazuje się że nie tylko mnie to się zdarza. Rongwrong wydał, nowy album, premierowy, Spear składankę wyłuskaną z szuflady. Oba zespoły wynurzyły się z nie/pamięci dzięki osobie Łukasza Pawlaka i jego Requiem Records, który od dłuższego czasu dba o to by pamiętać. I robi to dobrze, wręcz bardzo dobrze, a katalog wykonawców z roku na rok się rozbudowuje.

Tym razem jednak nie o Łukaszu. Tym razem o pieśniach. Pieśniach jakich świat nie słyszy, a raczej jakiej świat by nie usłyszał gdyby nie postać Woycka i jego celnych pacnięć Obuhem przez łeb.

 

Danijel Cecelja

 

Czasem dobrze jest odrobinę zwolnić. Lub wzrok zawiesić. Tak też było ostatnio gdy dostałem pliki nowego projektu the soft ensemble. Pliki wysłane zostały za pomocą serwisu wesendit. Zawsze podobało mi się w nim to że jest całkiem przyjemny dla oka i pozbawiony pól do wprowadzania łamigłówek mających na celu potwierdzanie że jesteśmy nadal ludźmi. Tu tego nie ma, jest za to inny czynnik ludzki na który dopiero teraz zwróciłem uwagę. Za każdym razem w oknie przeglądarki pojawiała się ilustracja bądź zdjęcie. Duże, trudne do przegapienia. Zazwyczaj oko mi tylko po nich się prześlizgiwało, klikałem co trzeba i zapominałem o całym zdarzeniu. Tym razem było inaczej. Pewnie przez kreskę. I nagle się okazało że to nie jest tylko „jakaś” tam ilustracja.

Zdjęcia stąd:

http://danijelcecelja.com/godmachine

Wegrzyn-TANZMUSIK

 

Ładne jest na początku

 

 

Jest dobrze, od pierwszych minut. Początkowo delikatnie, przypominają się pierwsze odsłuchy ze stajni Scape. Po chwili coś nie gra. Brakuje spodziewanego. Zaczyna uwierać. Koniec wygodnego słuchania, a jak pod skórę wejdzie to zaczyna swędzieć. Najnowszy album Wegrzyna jest jak papier ścierny. Od drobnego ziarna do grubego i drażni słuchacza, hipnotyzuje. Krucha rytmika, myśl od razu ucieka do porównania „owadzia”, pękające chitynowe pancerzyki. Wegrzyn się nie patyczkuje. Wystawia słuchacza na próbę pozornego „niedziania się”. Niby frywolnie jest, lekko, a nie jest. To nie jest płyta do której mam ochotę wrócić od razu po jej odsłuchaniu. Musi sobie poleżeć na półce. Tak miałem z poprzednim albumem artysty. Tak samo mam i teraz. Chociaż jej koniec też jest ładny.

Pod słońce

z

Wjeżdżamy stromo pod górę. Miasteczko pięło się przez chwilę. Pod słońce. Pierwsze docierają do nas zapachy pleśni i zgnilizny. K. nazywa to zapachem starego miasteczka. I wszechobecny zapach dymu. Paleniska węglowe. Mimo że słońce jeszcze grzało, to mury zdążyły już złapać pierwsze nocne przymrozki. Wyślizgana kostka brukowa, krzywe chodniki i spękane krawężniki. Miejscami rozlane asfaltowe łaty. Warsztat szklarski, w którym nic nie było poza lada i kilkoma lustrami pokazującymi liszajowaty sufit. Nagle nowy bruk, granit i ławki. Nowocześnie, a w bramie staroświecko mężczyźni stali, kołnierze podniesione pod napuchniętymi twarzami. Powtarzalna gestykulacja i niepewne nogi. Na murze stary szyld uliczny Marszałka Józefa Piłsudskiego namalowany ręką znająca jeszcze naukę kaligrafii.

Sklepy wszelkiego towaru, wszystkie otwarte. I tylko dwa bary. Oba jakby mleczne, lecz tylko jeden z nich zapraszając do siebie mryga okiem wieczornych dansingów. Parkiet pod stołami wytarty tysiąckrotnymi posiłkami. Posiłki abonamentowe, szeleszczące torby, zakręcane słoiki i uśmiechy do pani Anetki, do zobaczenia jutro. Tradycyjna kuchnia, gdzie powiewem nowoczesności są sosy, takie same, jak na stacjach benzynowych wciskają do hot dogów. Wychodzimy, na drogę frytki zalane keczupem, w papierowej tytce zawinięte w torebkę foliową. Na wynos. O tym że to już XXI wiek przypominały jeszcze plakaty wyborcze. Wszędzie te same napięte miny i tylko barwy tła i pasków mówiły, że się różnią od siebie. Jak konkurs na najlepsze stężałe twarze.
Czterdzieści minut i znów do auta i ponownie wyszlifowanym brukiem w dół. I jeszcze stary opuszczony kiosk, który byłby znakomitym punktem dowodzenia. Obserwatorium miejskim. I znów w sznurek aut, ciężarówek i busów wożących powietrze chyba, bo wspinają się bez problemu. Za nami zostaje Złotoryja.

Izrael już nie frunie

Izrael już nie frunie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2006

[Notatki z lektury]

 

izrael-juz-nie-frunie-b-iext6176404

 

Jakże to odmienna książka od  14.57 do Czyty.

Muszę, a raczej chcę wierzyć autorowi w jego słowa, obserwacje. Chcę bo mnie tam nie było i może nie będzie, a nawet jak się zjawię, to będę tam przez chwilę. A więc muszę mu wierzyć.

Smoleński inaczej niż Miecik pisze o tym co go spotyka. Rosja opisana była bardziej z wierzchu, bardziej jak pocztówki. Sam pamiętam takie obrazki z wizyt na Ukrainie. Smoleński zatrzymuje się. Nie wiem czy to wynika z klimatu, gdy w upalne dni wygodniej jest zatrzymać się i usiąść przy miętowej herbacie by nie tracić sił. Czy wynika to z natury ludzi żyjących w rozpalonych murach i przestrzeniach, w słońcu i cieniu. Tego nie wiem. Oba rejony w jakiś sposób znam, oczywiście poprzez literaturę i filmy. Mam jednak wrażenie że Smoleński jest bliżej i głębiej. Że dotyka ważnego, nawet nie za mnie czy w moim imieniu, nie. Dotyka tego co boli w każdym miejscu na świecie. Człowieka. W Rosji widziałem pocztówki gdzie czasem pojawiali się ludzie. U Smoleńskiego jest człowiek, a tło niejako przy okazji, chociaż bez tego „tła” oczywiście by nie istniał.

To książka która dotyka też nas, Polaków. I wcale nie dlatego że spora cześć mieszkańców Izraela pochodzi z naszego kraju. Dotyka nas bo pokazuje co się dzieje w chwili gdy nie ma wspólnego celu. Gdy zgaśnie idea.

Izrael jest zakładników samego siebie. Swej historii, swojego istnienia. Im bardziej stara się  z tego stanu wydobyć, tym bardziej go pogłębia. Jest więźniem Holocaustu, jest więźniem tego współczesnego mitu założycielskiego. Bez niego, nowe państwo traci korzeń, którym nie jest już religia, ani tym bardziej język stworzony na nowo, tylko ów mit Zagłady.

To strasznie rozdarty kraj, w którym niemożliwe zdaje się pogodzić strony, ba, choćby doprowadzić do dialogu. Powstaje mur, ale ten mur powstał tam już w 1948 roku w umysłach.

Nie dziwi przywoływanie i cytowanie Amosa Oza, który ma rację pisząc już w 1967 roku ze obie strony nie zauważają siebie i swoich racji, stojąc na ufortyfikowanych pozycjach ideologii.  U Smoleńskiego widać ze barykady na początku XXI wieku jedynie są mocniej okopane. Nic się nie zmieniło, nadal głosy mówiące o podjęciu dialogu są zbyt wątłe i pojedyncze, by mogły zostać usłyszane.

To nawet nie tak ze my tam jesteśmy. Możemy poczuć smak kawy, żar nagranych murów czy duchotę baraków. To nie ta bliskość. To raczej głębokie poczucie obecności rozmówcy. Obcowania z człowiekiem.

Return to the Voice

(ten tekst miał się ukazać jeszcze przed naszym wyjazdem, oczywiście tak się nie stało, zostawiam go bez zmian, w formie szkicu, by mi nie zniknął)

Intrygujący tytuł, a dla mnie wieloznaczny, szczególnie powroty. W Szkocji zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Miałem sposobność poznać ją odrobinę, ujrzeć jedynie jej północną część. Mimo spędzonych tam raptem kilku dni, wiem że część mnie pozostała gdzieś w dolinach, rudych trawach, na wybrzeżu, w zatokach, pod chmurami i w deszczu. I chciałbym jeszcze tam wrócić.

RtV

Oczywiście wrocławski Teatr Pieśni Kozła poszedł dalej niż zwykły zachwyt nad widokami i przyrodą. Nie pierwszy zresztą raz, chociaż po raz pierwszy skupili się na starych pieśniach szkockich. Grzegorz Bral jest dyrektorem wrocławskiego Festiwalu Brave (którego do tej pory nie udało mi się odwiedzić, stając się tym samym moim małym mitem). Gdy czytam jego wypowiedź Czytaj dalej „Return to the Voice”

Jak bym chciał rysować…

Stefan Zsaitsits – Austriak, rocznik 1981, maluje i rysuje. Przede wszystkim chyba rysuje.
Pierwsza myśl pobiegła ku Stasysowi. Pewnie dlatego że jako dziecko długo wpatrywałem się w okładki i ilustracje książek dla dzieci zaprojektowane przez tego artystę. Mimo że nie wracam do jego twórczości zbyt często, jak widać odcisnęła się pod powiekami. Druga myśl pobiegła ku Makowskiemu, i znów ta sama sytuacja, obrazy wyciągnięte z dzieciństwa, chociaż oczywiście daleko dalej… Wszystko to raczej połączone nastrojem, skupieniem, emocjami, niż techniką.

Jasny przekaz, lekka kreska i nastrój, wystarczający powód by zerkać i obserwować. http://www.zsaitsits.com

 

 

 

Urzekło mnie

Przewrotna formuła bloga jest wiadoma. Piszę dla siebie i chcę byście czytali.
Jest też i druga strona medalu, co i rusz w sieci natrafiam na ciekawe miejsca. Zdecydowana większość ląduje w Evernote, część z nich na profilu G+, czasem na blogu. I taki stan rzeczy mógłby pozostać niezmienny, ale od kilku dni w przeglądarce łypią na mnie otwarte karty. I nie za bardzo wiem co z nimi zrobić. Z jednej strony powinny wpaść do Evernote, z drugiej strony chcę podzielić się nimi. A skoro już mnie prześladują to egzorcyzm w postaci publikacji na blogu może pomocnym będzie.

_

Na pierwszy ogień idzie zjawisko nietrwałe jak otwarta karta w przeglądarce. Chwila nieuwagi i znika. Owszem, można sięgnąć do pamięci, komputera rzecz jasna i przywołać ją. Tylko skoro już pochłonął ją zero jedynkowy chaos…Czytaj dalej „Urzekło mnie”

Travelling Sound

Taki oto tytuł nadaliśmy naszemu muzycznemu spotkaniu. Kilka spotkań, niewiele ustaleń i rozmów dotyczących muzyki. Kilka godzin spędzonych inaczej. Efektem było nasze oficjalne spotkanie w Daleko Blisko. Nasze czyli K. Novotnego, Tomka Kałużnego i moje. Czyli spotkanie Wysp Brytyjskich z centralną Polską. W Łodzi. I zapowiada się że to nie ostatnie takie spotkanie i wspólne granie.